Jakoż tytuł wpisu mówi, rzecz ta będzie o niemożności podjęcia sensownej decyzji, przy wyjściu z aparatem.
Otóż, wielu, w tym ja, chwyta wiele srok za ogon, wychodzimy w plener i co tu ze sobą zabrać, by sensownie ten wolny czas spędzić? Pora roku trochę nas ogranicza, ale czy nie powinniśmy siebie ograniczyć sami? Trochę to moje bajanie jest rozwinięciem poprzedniego wpisu..
Weekend powiedzmy majowy, ciepło rozlewa się powoli po przyrodzie, coraz więcej zwierzątek aktywnych, są już piękne kwiatuszki, na których siadają pierwsze gatunki błonkówek, niektóre chrząszcze, wiadomo dla każdego miłośnika makro temat pleneru jest zdefiniowany.. Ale czy na pewno? A nuż zobaczymy jakiś niebywale piękny widoczek, godzien włączenia do kolekcji obrazków krajobrazowych, albo może jeszcze cos się przydarzy? A może jakiś ciekawy kręgowiec wyskoczy zza krzaków i pozwoli na podłączenie do korpusu aparatu teleobiektywu? A nuż niebywałe zjawisko przyrodnicze pozwoli się uwiecznić obiektywem typu ,,rybie oko”? A filterki? No właśnie, problem to niewielki, pakujemy i etui z filtrami, o statywie nie zapominamy, nie zapominamy o wężykach, blendach, klemach do roślin, no i koniecznie kamuflażu, bo gdyby owady nie dopisały a zza krzaków wyszedł jakiś niebywały ssak i dał się ,,podejść”? No i inne gadżety, a to GPS, bo jak zabłądzę i do samochodu nie trafię, a może jeszcze cos do zjedzenia, w moim przypadku konieczne przy niestabilnym poziomie cukru, a cos do picia, a przy równie co cukier niestabilnym lewym kolanie to i specjalne usztywnienie by się tez przydało… Rośnie góra klamotów pod drzwiami ( by rano nie budzić familii niepotrzebnym pakowaniem i szuraniem). Zawleczona do samochodu, przecież zawadzać nie będzie, na miejscu co najwyżej podejmę jakąś decyzję.
Oczywiście decyzje podjąłem, że wracać się do samochodu nie będę – za daleko, a czasu nie tak dużo. Realizujemy wyjście z całym ekwipunkiem, z efektem hmmm spodziewanym. Albo bólem pleców i zakwasami od noszenia 20 kg sprzętu ale przyzwoitymi fotkami w jednej tematyce, albo nijakimi fotkami ,,od Sasa do Lasa” jak mawiali antenaci. Czyli trzeba by jednak podjąć jakąś decyzję. I podejmuję bohaterską decyzję że następnym razem tylko mały plecak i szkła makro. Plecak co prawda napchany ale mały 1/3 wagi poprzedniego. Czuje się radośnie i rześko, do czasu dojazdu na plenerek. Wita mnie stadko ptaszydeł, które gdybym zabrał teleobiektyw dały by się przepięknie ,,zdjąć” w kadr. Przede mną rozciąga się widok nad widoki, ale szerokiego kąta nie zabrałem, odpuszczam. Trochę z żalem, ale pewny, że się skoncentruję… W trawie zajączek siedzi i dałoby się zrobić mu zdjęcie tylko nie szkiełkiem makro, ba gdybym jeszcze zabrał to najdłuższe o ogniskowej 180, ale zostało, niestety, przecież miałem się ograniczyć do makro!! Będzie i makro, od dzisiaj się ograniczam. Na twarzy czuje pierwszy podmuch wiatru, hmm jest słońce, nawet wczesne, skąd ten wiatr? Przyjemny majowy wiatr, całkiem silny, malownicze obłoki, dałoby się je i ładnie ufocić, ale potrzebny byłby filtr ND, zdaje się, że nie zabrałem, o obiektywie nawet kitowym nie wspominam, bo zredukowałem przed wyjściem.. Wiatr się nasila, w zasadzie mogę sobie odpuścić makro owadów na roślinach, tak wieje, mam co prawda blendę i klemy, ale są zbyt delikatne by utworzyć coś na kształt ,,parawanu”, przy pierwszym większym podmuchu przewracają się na roślinkę. Owadów w zasadzie nie ma, wszystkie pochowane przy ziemi, albo wtulone w listeczki. Zdesperowany wyszukuję ostatniej nadziei , obniżenia terenu, w nim nie będzie wiać. Jest! Szybkim krokiem zbliżam się energicznie i wchodzę, plusk…Dołek jest, wypełniony błockiem i wodą, wpadam do polowy łydki, gumowce zostały w domu.. Przy próbie wyciągnięcia lewej nogi coś niepokojąco strzela w lewym stawie kolanowym, ból rozlewa się znajomą falą naciągniętych więzadeł, na granicy zerwania, co już przerabiałem kilkukrotnie L Wychodzę na brzeg, lekko kuleję, nie zastanawiam się czy w plecaku tkwi ten mój stabilizator kolana, czy tez go zredukowałem przy pakowaniu. Kuśtykam do samochodu, z bagażnika wyciągam kanapki i termos. Nie zredukowane na szczęście, rozkładam się w cieniu samochodu, tutaj wiatru nie ma, po ziemi chodzą mróweczki, podkarmiam ich okruszkami chleba. Chwila zastanowienia i po kubeczku gorącej kawy, wyciągam sprzęt, jest światło, wiatru nie ma i zaczynam zabawę… Z pobliskiego rowu wysuwa głowę zaskroniec, jest powolny, w sam raz na manualne ostrzenie obiektywem makro.. 🙂
Ależ byśmy się dogadali na wypadach 🙂
Jasne, a w zasadzie czemu nie zgadać się o wypadach? Chociaz nawet nie wiem gdzie mieszkasz, ale może niedaleko? 🙂